wtorek, 8 grudnia 2015

Dolina Pontaru, dnia 29 lipnia 1273 roku: "Alemru niebezpieczny cień"




Wiodła ich gibka niby łania, sarniooka ślicznotka, której prezencja nijak nie miała się do otaczającej ich rzeczywistości. Las zdawał się im czymś niepojętnym i mrocznym. Ciemne drzewa pochylały się nad nimi, krzewy stawały na drodze i targały odzienie, oblicza. Szli jej śladem, zdumiewając się raz za razem jak bardzo mocnym jest kontrastem dla tego miejsca. Jakby nierealna zjawa wodząca ludzi na pokuszenie – prowadziła ich kołysząc drobnymi biodrami.

Minęło kilka długich chwil nim przystanęli po raz pierwszy. Dziewczyna skryła się za powalonym konarem – wszyscy poszli jej śladem. Na krawędzi widnokręgu majaczyła niewyraźna sylwetka. Olbrzymia postać ledwie mieściła się pomiędzy drzewami. Przewodniczka zakryła dłonią usta. Jej oczy wyrażały strach. Ruszyli dużo później. Widmo nie zdążenia przed zmierzchem było jak najbardziej prawdopodobne. Musieli przyśpieszyć i zrobili to – wycieńczając się zupełnie.

Wieczór zastał ich w drodze. Po omacku przedzierając się przez gęstwiny, znacznie zwolnili tempo i perspektywy na szybkie osiągnięcie celu. Zwłoka odcisnęła się piętnem na relacjach pomiędzy żołnierzami. Dociski na tle Rivia i Nilgaard przybrały na sile.

Czuli się nieswojo. Ciemność i brak orientacji robiły swoje. W pewnym momencie dziewka zniknęła i już się nie pokazała. Nie odważyli się wołać wiedząc, jak wielkie ściągnęłoby to na nich niebezpieczeństwo.

Dotarli do skraju puszczy skąd w mroku dostrzegli liczne światła. Łuczywa pochodni i ogniska płonęły migotliwym blaskiem. Osada prezentowała się na dużo większą od pozostałych, jakie spotkali. Na uboczu widniała samotna wieża. Dalej, na tle świateł, widniała strażnica otoczona murem. Alembr był im niemal zupełnie obcy. Wiedzieli o trzech gospodach, blisko czterech warsztatach kowalskich oraz o co najmniej trzech różnych lokalnych gildiach. Ponadto spodziewali się silnego, stacjonującego na miejscu garnizonu.  

niedziela, 25 października 2015

Dolina Pontaru, 29 lipca 1273 roku: "Glenvik czyli trochę tu, trochę tam"



 Obranki budziły się do życia. Wydarzenia dnia poprzedniego przyniosły wielkie zmiany. Ludzie trwali w lekkim amoku, zakłopotaniu. Powtarzano "co będzie dalej?" - znaleźli na to odpowiedź w ciężkiej pracy. Usypano stos ciał. Namoczona oliwą odzież zapłonęła wartkim, bystrym ogniem. Płomień tańczył przekreślając tym samym możliwy wybuch epidemii. Kolejnym zadaniem było uprzątanie pogorzeliska. Jedna z chat spłonęła nocą - niektórzy wciąż nie do końca wiedzieli dlaczego. Szybko uraczono ich plotkami - niekiedy zupełnie fantastycznymi. Herszt miał powody do zadowolenia. Śmierć starki podniosła morale miejscowym. Mogąc działać, działali, a on wiedział jak nimi pokierować. Po skończonych pracach zebrał wszystkich w domostwie, gdzie usiedli i rozmawiali. Cały plan określono dywersją na terenach wroga. Kto był tym wrogiem, wiedzieć wiedzieli tylko mieszkańcy Obranek - niebawem mieli dać świadectwo swojej lojalności.

 Drużyna szła dobrym tempem. Przedzierając się przez mokradła, trzęsawiska napawające zarówno grozą jak i odbierającymi dobry nastrój. Kluczyli co jakiś czas słysząc niepokojące wycie. Przeczekiwali przejścia niewidocznych, acz wyczuwalnego zagrożenia. Na bagnach bytowały istoty znacznie wykraczające poza granice ich rozumowania. Na odchodne, miejscowi w Obrankach uraczyli ich wieloma opowieściami z typu "czego się wystrzegać" - mając głowy pełne niesamowitych i zarazem przerażających informacji, meandrowali, ostrożnie idąc do celu.
 Glenvik wedle zebranych relacji to zbiorowisko chat, które skupiały się wokół placu z dużym drzewem, pełniącego funkcję słupa ogłoszeniowego. Miejscowi żyli na podobieństwo swoich braci z Obranek, tzn. zajmowali się wyrębem, zbieractwem, myślistwem i co więcej, w osadzie funkcjonowała prawdziwa karczma i niewielki warsztat kowalski. Indagowani o Malfera wyrazili się w dość jasny sposób - jest to człowiek szanowany i kowal zarazem. Człowiek - wedle ich relacji - mocarnej budowy, głową sięgający pował i nie mieszczący się w drzwiach. Cóż, będzie się trzeba przekonać sineira et studio.

Małe kwadraty - ziemianki / Krzyżyki - drzewa / Przerywana linia - płoty/ogrodzenia

 Ku swojemu zadowoleniu do Glenvik dotarli popołudniu, a więc wciąż mieli słońce nad sobą. W przeciwieństwie do dnia poprzedniego, pomimo lekkiego zachmurzenia, nie padało. Przybyli więc w miarę schludnie wyglądający, choć ich obuwie i onuce wołały o pomstę do nieba. Zmęczeni czuli satysfakcję, że zdążyli przed wieczorem i co za tym idzie, mogli znacznie więcej przedsięwziąć niż poprzednio.
 Osada nie należała do dużych. Trzy duże zagrody, a w niej ludzie pracujący przy niewielkich poletkach. Indziej starsi przed domostwami pracowali to w drewnie, to pletli kosze. Dźwięk stukotu rozbrzmiewał w całej osadzie. Kowal pracował w pocie czoła - bynajmniej nie wielki człowiek, a może i wielki? W zależności co brano pod uwagę. Malfer okazał się być starszym człowiekiem, z gęstym, opadającym wąsem. Nie wysoki mógł być brany za wyjątkowo wysokiego krasnoluda, którym nie był. Przed gospodą siedziało kilku dość bogato odzianych, w dublety typu mi-parti, jegomościów zupełnie nie pasujących do reszty. Jak skonstatowali była to godzina pracy, gdyż wielu mężczyzn było poza wsią. W Glenvik o tej porze spotkali głównie młode i starsze kobiety, starców i kilku okaleczonych mężczyzn pracujących przed domami i tu niespodzianka, przed wielkim drzewem obwieszonym mnóstwem papieru, obwoźny kupiec.

piątek, 31 lipca 2015

Dolina Pontaru, dnia 28 lipnia 1273 roku: "Obranki, sranki"


 Drużyna obrała swojego dowódce, ustaliła co dalej. Słowa Rayli pokierowały ich w stronę wsi Obranki, gdzie doszło do jawnej prowokacji. Lojalni królowi Demawenda zostali przegnali bądź ubici cepami. Na ich miejsce przyszli żołnierze świni północy - bo tak, nie inaczej określano władce wrogiego Kaedwen. Nie pierwszy i zapewne nie ostatni to raz wojska Henselta najechały spokojnie prosperującą krainę Doline Pontaru. Bardziej umni wiedzieli, że to Aedirn z dawien dawna najechał Dolną Marchię i ją zagarnął - co tłumaczyłoby ciągłe roszczenia o ten "kawałek ziemi". Nie mniej na szali oprócz tego landu, były duma i uprzedzenia obu władców - ewidentnie siebie nie trawiących. Ich waśnie przekładały się na śmierć tysięcy żołnierzy. Wrogie relacje, ciągłe napięcia i co było w tym najgorsze, umacniało pozycję Cesarstwa na szachownicy przyszłości.

 Rayla podążyła w stronę Vergen, gdzie jakoby dochodziło do wrogich wobec Aedirn prowokacji. Co ciekawe nie było to spowodowane chrumkaniem starej, brodatej świni północy. Co bardziej umni wiedzieli co dziać się zaczęło w kontrowersyjnej okolicy Vergen. Plotki o kraju bez uprzedzeń. Raju dla wszelkich nieludzi, którzy w spokoju będą mogli prosperować i żyć z dala od wrogich uprzedzeń. Bardziej wnikliwi wiedzieli kto podburza tłum, a była nią młoda niewiasta, o której wieść wśród ludu tanecznego się rozeszła. Jakoby samojedna smoka złowrogiego ubiła. Ludzie i nieludzie szli za nią, jak gdyby za symbolem swoich racji... ale to już kwestia owej Rayli, kapitana służb specjalnych w armii Demawenda.

 Pogoda jak gdyby złośliwy demon, nie ustępowała w żadnym calu. Wiatr dął potępieńczo, wzruszając korony drzew, szarpiąc krzewy, oblicza idących do Obranek żołnierzy. W połączeniu z ulewnym deszczem, wszędobylskim błotem i kałużami - cóż rzec więcej, buty i onuce wymagały porządnego suszenia, a te pierwsze i woskowania. Szli tedy, przemierzali kraj jeszcze nie dawno świadkiem bitew będący. Poruszali się powoli, to przez żywioły złe, korzenie się pod nogami plączące, to z powodu ogólnej tragicznej w jakości drogi. W końcu jednak dokonali tego, co zamierzyli. Każda z trzech grup, na jakie się podzielili, miała przed sobą obraz wsi. Patrząc na wymiar ogólny chciałoby się rzec, że był to widok iście wymarzony. Nic bardziej mylnego. Osada Obranki wyglądała jak obraz ich duszy - szara i posępna. W jej centrum była jedna większa, podłużna chata, skąd kominem uchodził dym. Zza przymkniętych okiennic sączyło się leniwe, słabe światło. W niewielkiej od niej odległości były trzy wyspy domostw. Każda jedna z zagrodą, niewielką obórką i ziemianką obok, kawałek dalej latrynki woniejące okropnie - słodka Libusze. Domostwa wyglądały na wymarłe, zamknięte okna, drzwi, cisza i brak światła. Jedynie z środkowej chaty dobiegały ledwie, a ledwie słyszalne głosy. Wiele ludzi rozmawiało tam ze sobą. Mogła to być jakaś oberża, czy coś w podobie. Obranki były pierwotnie przyczółkiem dla pracujących na wyrębie ludzi. Później rozszerzono działalność o dodatkowe zbieractwo i zapewne - ostatnio - szabrownictwo.

wtorek, 28 lipca 2015

Dolina Pontaru, dnia 28 lipnia 1273 roku: "Odprawa, burza i grzęzowisko" - zakończone


 Dzień należał do tych parszywych i absolutnie nie nadawał się do tego, aby tego akurat popołudnia wędrować - gdziekolwiek i jakkolwiek, a w szczególności nie pieszo; drużyna spotkała się po drugiej stronie frontu, na krawędzi puszczy i wzgórz. Wyglądali jak osiem nieszczęść, zmoczonych i zupełnie wycieńczonych. Droga do tego miejsca zajęła im trzy dni kluczenia, dywersji i ucieczek. Część sprzętu nadawała się do solidnego szorowania i naprawy. Onuce raziły na dystans woniom, przezwaną przez żołnierzy, smrodkiem Libusze. Dlaczego akurat tak? Libusze była bowiem dziewką, a one - znaczy kobiety - były wojakom potrzebne. Jednym mniej, innym bardziej, nie mniej potrzebne i już. Libusze jednak była swoistym fenomenem. Niezależnie od chęci i wręcz konieczności, omijano ją szerokim bardzo łukiem. Powodem miał być jakoby smrodek właśnie, a raczej zapach zgniłej flądry dobywający się z miejsc, które akurat powinny kojarzyć się z czymś pięknym i słodkim. Jak mawiali poeci, a mistrz Jaskier potwierdzał, nie ma kobiet szpetnych, tak patrząc na Libusze należało rozważyć tę myśl ponownie.

 Żuli skórki chleba i zapijali je cienkim, rozcieńczonym deszczówką piwem - odpoczywali. Musieli zebrać siły, albowiem byli nieopodal wsi Obranki. Czekała ich robota. We wsi jakoby działali szpicle Kaedwen. To oni podburzyli tłum do przegnania stacjonujących tu żołnierzy Demawenda.
- Tu się rozstajemy - białowłosa, krótko ostrzyżona kobieta spluwa na ziemię.
- Obranki należą do was - rzecze jej towarzysz, wysoki i zarośnięty blondyn przywodzący na myśl niedźwiedzia, albo coś do niedźwiedzia i ogra podobnego.
- W mojej ocenie powinno się wyrżnąć ich wszystkich, ale to wasza decyzja, wasz będzie później ciężar tej decyzji - wskazuje ręką, a raczej mosiężną protezą miejsce, gdzie za linią drzew powinna mieścić się osada Obranki.
- Chodźmy... - mówi ten drugi, wielki i opatulony licznymi futrami. - Mamy mnóstwo pracy po tamtej stronie kraju. W okolicach Verden dzieją się jakieś incydenty.
- Kurwie syny i córy - szpetna blizna ciągnąca się od skroni aż do kącika ust, wykrzywiła się jeszcze paskudniej. Jej zacięty wyraz twarzy, blizny na obliczu i rozszarpane ucho przywodziły na myśl wiele, bardzo wiele, a w szczególności jedno "nie zbliżać się".
- Nie inaczej.
- Jeszcze jedno. Nie dajcie się zabić.
- Komu poruczamy komendę?
- Psiakrew... - kobieta przyjrzała się wszystkim żołnierzom. Było ich sześciu. W większości rdzenni Aedirnczycy. - Ten to jest Rivem... Cidaris...
- Riv, Cidaryjczyk... Jeszcze Nilfgaardczyka do kompletu brakuje - mówi szeptem młody mężczyzna identyfikujący się imieniem Liam.
- i Nilfgaardczyk... Wierzyć się nie chce... Wolfgang, tak? Dobrze! Przejmujesz dowodzenie od tego miejsca. Z fartem!

czwartek, 16 lipca 2015

Interludium i rozkazy


   Głos w ciemności. Ktoś cię poszturchuje. Cicha komenda „idziemy” i w drogę. Kolejny dzień, a raczej noc w podróży. Odpoczywacie niewiele, tyle tylko aby złapać oddech, posilić się. Droga okropnie się dłuży. Napięcie bywa nie do zniesienia. Okrążacie pozycje wroga. Według rachuby jesteście już za linią frontu, po Kaedweńskiej stronie Dolnej Marchii.

   Tworzycie drużynę dywersyjną. Waszą bronią ma być partyzantka na terenach wroga. Przechwytywanie i niszczenie transportów. Podżeganie niezdecydowanego motłochu. Rozpuszczanie fałszywych plotek. Skrytobójcze eliminowanie oficerów. Szerzenie fermentu zarazą lub inną chorobą. Słowem macie być cierniem w dupie Henselta i jego armii. Poza nadmienionymi są i bardziej szlachetne, poruczone wam misje. Odbijanie jeńców. Torowanie drogi dla agentów. Odzyskiwanie skradzionych artefaktów – do wyboru do koloru. Najważniejszą zaś misją każdego jest uczynienie jak największych szkód i przeżycie.

   Jest rok 1273 – Kaedwen ponownie najechało Górne Aedirn. Oddziały Henselta zajęły połowę Doliny Pontaru nim zostały zatrzymane. Wielki w tym sukces oddziałów ochotniczych, które to przyjęły znaczną część natarcia. Aktualnie trwa wojna pozycyjna, choć ukradkiem się mówi o stopniowym, ale bardzo powolnym wycofaniu wroga.

Drużyna otrzymuje następujące zadania:

1. Odnaleźć i odbić lub zabić, oficera Aedirn Roughera z Vengenbergu. Ostatnio widziany jak poddawał się wrogowi podczas walk pod wsią Turnwal.

2. Uzyskać jak największe poparcie ludzi we wsiach Glenwik, Sztycha i Obranki – wywołać pospolite ruszenie.

3. Zamordować Elger’a Rotenwarta, Wesleva Burga, Antona Bastilla – kluczowych oficerów działających po tej stronie frontu.

4. Skontaktować się z agentem – brak haseł. Jedyne słowo jakie zostało powiedziane w kontekście niego to Cintra. Działa samotnie i posiada mnóstwo interesujących informacji.

5. Odzyskać regalia królewskie, przechwycone przez agentów Henselta.